Bez szczęścia nie dasz rady scaled Bez szczęścia raczej nie dasz rady

Całkiem niedawno Paweł Tkaczyk napisał niemal esej o tym, jak duży wpływ na nasze życiowe sukcesy i sukcesiki ma zwykłe szczęście. Chwilę potem Facebook wyświetlił mi poniższe wspomnienie z 2015 roku, które to skłoniło mnie do napisania „postscriptum” do wywodu mojego starszego kolegi.

Kamel i Kozieł na infoShare 2015

Do wspomnienia z FB jeszcze wrócę, ale najpierw krótka refleksja. W życiu zawodowym cholernie trudno jest robić to, co się kocha (lub przynajmniej to, co się bardzo lubi). Mądra teoria (koncept jeża) tłumaczy to mniej więcej tak, że rzecz, którą paramy się od świtu do nocy, oprócz samego bardzo-lubienia, powinna cechować się dodatkowo dwoma atrybutami. Powinni za nią nieźle płacić i my powinnyśmy być w niej najlepsi na świecie, żeby płacili właśnie nam.

No dobra, ale co z tym wspomnieniem? Otóż, przedstawia ono kadr z wystąpienia, o którym mogę z całą stanowczością powiedzieć, że otworzyło mi drogę do robienia tego, co kocham, tego, za co całkiem dobrze płacą i tego, w czym oczywiście nie jestem najlepszy na świecie, ale wystarczająco przyzwoity, żeby załapać się na payrolla.

Jednak to wystąpienie praktycznie nie miało prawa się wydarzyć. Przede wszystkim dlatego, że dokładnie rok przed tym jak Krzysztof Kotkowicz uwiecznił mnie na scenie z Tomaszem Kammelem, byłem o włos od rzucenia tych pieprzonych prezentacji w cholerę. Dokładnie to rzuciłbym je w 2014 roku, tuż po poprzedniej edycji Infoshare. Nie dlatego, żebym chciał. Raczej nie miałbym wyjścia.

W 2014 roku pracowałem już nad prezentacjami, tyle że na bardzo małą skalę – trafiały się drobne, okazjonalne zlecenia. Nie było szans, żebym w ten sposób zarobił na godny wikt i opierunek. Miałem jednak wrażenie, że coś pożytecznego mi się w głowie układało. Warstwy czy jakoś tak. Dłubałem więc sobie obwoźną prezentację i wystawiałem ją po lokalnych konferencjach, meetupach czy targach – słowem wszędzie tam, gdzie ktoś chciał mi dać mikrofon i nie chciał w zamian pieniędzy. Teoretycznie kiepski interes poświęcać tydzień w miesiącu na coś, za co płacą jedynie dobrym słowem, ale ja miałem plan. Będę męczył te slajdy tak długo, aż w końcu naprawdę zrozumiem, o co w nich chodzi, a potem dostanę się na jakąś wielką konferencję i tam tak pozamiatam scenę, że się wszystkim mózgi ugotują. A później to już wiadomo – tylko szampan, mamona i splendor. Cóż, obstawiam, że jeżeli dowolne bóstwo usłyszało o moim planie, to musiało mieć niezłą bekę.

Wiele jednak wskazywało, że plan idzie nieźle. Po całkiem udanym debiucie na malutkiej sali na infoshare w 2013 roku, rok później wspólnie z moim przyjacielem dostaliśmy w Gdańsku 30 minut na pięćsetosobowej scenie. Tygodnie przygotowań, miesiące wyrzeczeń i poszło nam całkiem dobrze. Tylko połowa uczestników opuściła salę. Życiowa szansa zmarnowana. Oczywiście robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, by osiągnąć dobry wynik, ale kadra Sousy też pewnie tak sobie mówiła po meczu ze Słowacją. Opuszczaliśmy infoShare niczym nieudane przesłuchanie w VoiceKids. W dodatku po powrocie do domów czekała nas praca, która wyraźnie nie była zadowolona z tego, jak dużo czasu poświęcaliśmy ostatnio na przygotowania do castingu, a jak mało czasu na wystawianie nowych faktur przychodowych.

W końcu hipoteka nie poczeka.

Czekać nie chciał też mój zespół. Np. szefowa sprzedaży stwierdziła, że wie, że ja tu rządzę, ale jak za chwilę – powiedzmy wczoraj – nie wezmę się za prawdziwą robotę, to wkrótce nie będzie gdzie rządzić. I dodała, że przecież na tych prezentacjach i tak się nie da zarobić.

Nie mogłem się z tym nie zgodzić. Czy chciałem porzucić projekt pt. „Uniwersalna konstrukcja prezentacji – dwie do pięciu warstw, plus kilka rozmytych aspektów (nazwa robocza, chyba trzeba pomyśleć o czymś bardziej chwytliwym)”? No nieszczególnie. Jednak marzenia musiały ustąpić rachunkom.

I wtedy właśnie rozpoczął się przez nikogo nie obstawiany ciąg zdarzeń, który to doprowadził do widocznego na powyższym zdjęciu wystąpienia. To wystąpienie doprowadziło do kilku kolejnych ważnych wystąpień, a te, w końcu, przełożyły się na całkiem pokaźny worek klientów.

Ów ciąg zdarzeń wyglądał tak: nie chciałem, aby wszystko czego dowiedziałem się nt. prezentacji poszło w zapomnienie, a umówmy się, nie zapowiadało się, żeby mieli mnie jeszcze kiedykolwiek zaprosić na jakąś dużą konferencję. Postanowiłem więc zrobić krótką, prostą animację, w której ujmę istotę rzeczy.

Jednak mój spec od After Effects nie miał dla mnie czasu, więc polecił mi swojego kumpla. Ten kumpel ucieszył się na zlecenie, ale po krótkiej analizie stwierdził, że on to tego nie przygotuje, bo to za trudne i potrzebowałby do pary rysownika. Tylko że, to chyba nie problem, bo on ma koleżankę, która świetnie maluje. Co prawda ta koleżanka nie zna się na animacjach, ale szuka pracy, więc na pewno się chętnie przyuczy. Po rozmowie z koleżanką okazało się, że faktycznie szuka pracy i w sumie to nie musi się za dużo przyuczać, bo nie dalej jak tydzień wcześniej robiła jakieś zlecenie, jakąś techniką na papierze kredowym i jej zdaniem to będzie tu pasować.

Już pierwsze rysunki były zachwycające. A gdy dostałem na maila fragment złożonej animacji, to musiałem go obejrzeć od razu. „Od razu” oznaczało w holu Radia Tok FM, chwilę po zakończonym wywiadzie, na którym w ogóle nie powinno mnie być, ale właściwy gość nie mógł przyjść, więc postanowiono zrobić ze mnie „zaślepkę”. Razem ze mną na wywiadzie był też mój inny kolega Marek, który zapytał mnie, czym się tak ekscytuję. No to mu powiedziałem, że robimy taką animację o prezentacjach – „Sekret Mistrzów TEDa” to się nazywa – i zobacz jak wspaniale przygotowali mi pierwsze 45 sekund. Marek stwierdził, że zajebiste, i w sumie to on to właśnie idzie na spotkanie ze swoim kolegą, który interesuje się prezentacjami i może chcę do nich dołączyć, bo to zawsze fajnie pogadać z kimś o podobnych zainteresowaniach. Tym kolegą ze spotkania okazał się być Tomasz Kammel, który istotnie zainteresował się tą jakże „doskonale zaplanowaną” animacją. Kilka tygodni później Kammel zgodził się na wspólne wystąpienie na infoShare, a infoShare na to przystało.

Okazało się to być jednym z najlepiej ocenionych wystąpień na całej konferencji i uruchomiło domino, które pozwala mi dziś zajmować się prezentacjami.

Ogólnie, nie wiem, czy to wybrzmiało, ale staram się powiedzieć, że nie wszystko, co tu opisałem można było nazwać planem.

Ile w tym wszystkim było szczęścia? Jak bardzo go w życiu potrzebujemy?

Bardzo.

Category
Tags

No responses yet

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.